To będzie trylogia: odzyskiwanie warzyw, do których dawno się zraziłam.
A przecież zdrowe. Lokalne. Nic nie zawiniły... (Gorzej z kucharzami.)
Na początek kalafior. Z nim akurat nie było aż tak źle, bo przynajmniej na surowo był zawsze jadalny. Z patelni (zwłaszcza z pędami bambusa i sosem sojowym) też działał. Gorzej z wersją gotowaną...
Za to pieczony kalafior... Mmmm....
Bierzemy stosowny kawałek kalafiora.
Wersja 1: dzielimy na różyczki.
Wersja 2: dzielimy na niezbyt małe różyczki i kroimy w plastry.
W każdej z wersji kalafior pokrywamy delikatnie oliwą, solimy, pieprzymy, układamy na blasze.
Można dodać ziół: na przykład tymianku, bazylii, oregano - co komu pasuje.
I pieczemy w umiarkowanie nagrzanym piekarniku. Około kwadransa (ale lepiej po prostu obserwować stan kalafiora).
Warto :-)
PS W kolejnych odcinkach brukselka i brokuł.
niedziela, 23 marca 2014
Kalafiorowy las
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz