Zastrzeżenie - to nie blog kuchenno parapoetycki. To tylko zapiski z moich prób kuchennych. Próba, essai, esej? Tylko przyziemniej. Raz bardziej, raz mniej. Czas płynie, mijają pory roku, a u mnie w kuchni walczy potrzeba trzymania się tego, co sprawdzone z wolą eksploracji.

środa, 18 stycznia 2012

Baba ganoush (po jerozolimsku)

Nie było to oczywiście pierwsze podejscie do brzydkiej a pysznej pasy z pieczonego bakłażana. Ale wyjątkowo udane. Puszyste, lekkie, swieże.

Oto składniki - podaję za ładnym panem Yotamem Ottolenghi:
4 bakłażany (z jednego naprawdę wychodzi miseczka dla kotka)
2 ząbki czosnku
otarta skórka z 1 cytryny
2 łyżki soku z cytryny
75 ml oliwy
2 łyżki listków mięty
2 łyżki natki pietruszki
pieprz, sól

Do podania: nasiona granatu

Bakłażana (ponacinanego) najlepiej byłoby opalić nad ogniem (ognisko? kominek?). Albo zrobić coś możliwie najbliższego opalaniu (piec w opcji grillowej, patelnia grillowa, ale piec "normalny" też od biedy daje radę - choć na pewno dużo ze smaku się traci, nie ma tego uwędzenia, które przez skórkę przeszło by do miąższu).

Następnie bakłażana odstawiamy, żeby trochę ostygł.
Obieramy - skórka łatwo odchodzi.
Miąż drzemy w pasy.
Odsączamy na sitku (nawet godzinę).

W misce mieszamy cytrynę, oliwę, sól, pieprz, dodajemy bakłażana, mieszamy i znowu odstawiamy do przegryzienia pół godziny-godzinę, albo dłużej. Nie w lodówce, bo smak zamiast się wzmocnić, zniknie.

Przed podaniem dodajemy listki i granat.

Przyznam, że ja zdecydowałam się dodać łyżkę tahini (bo są dwie szkoły, z pastą lub bez).
I zblenderowałam to wszystko .

Brak komentarzy: