Zastrzeżenie - to nie blog kuchenno parapoetycki. To tylko zapiski z moich prób kuchennych. Próba, essai, esej? Tylko przyziemniej. Raz bardziej, raz mniej. Czas płynie, mijają pory roku, a u mnie w kuchni walczy potrzeba trzymania się tego, co sprawdzone z wolą eksploracji.

niedziela, 23 marca 2014

Kalafiorowy las

To będzie trylogia: odzyskiwanie warzyw, do których dawno się zraziłam.
A przecież zdrowe. Lokalne. Nic nie zawiniły... (Gorzej z kucharzami.)



Na początek kalafior. Z nim akurat nie było aż tak źle, bo przynajmniej na surowo był zawsze jadalny. Z patelni (zwłaszcza z pędami bambusa i sosem sojowym) też działał. Gorzej z wersją gotowaną...

Za to pieczony kalafior... Mmmm....

Bierzemy stosowny kawałek kalafiora. 

Wersja 1: dzielimy na różyczki.
Wersja 2: dzielimy na niezbyt małe różyczki i kroimy w plastry.


W każdej z wersji kalafior pokrywamy delikatnie oliwą, solimy, pieprzymy, układamy na blasze.
Można dodać ziół: na przykład tymianku, bazylii, oregano - co komu pasuje.

I pieczemy w umiarkowanie nagrzanym piekarniku. Około kwadransa (ale lepiej po prostu obserwować stan kalafiora).

Warto :-)

PS W kolejnych odcinkach brukselka i brokuł.

Brak komentarzy: